Wraz z wybuchem konfliktu zbrojnego na Ukrainie, doszło z jednej strony do zwiększenia się zagrożenia zewnętrznego Polski, z drugiej zaś do otrzeźwienia krajowych decydentów, którzy nagle i w przyspieszonym tempie zaczęli wzmacniać polski potencjał obronny. Paradoksalnie więc, pomimo pogorszenia się sytuacji międzynarodowej w pobliżu naszych granic, co niewątpliwie powinno budzić niepokój, doprowadziło to do wymuszenia na politykach rządzącej koalicji PO-PSL większego zaangażowania w modernizację Wojska Polskiego.
Dotychczasowa praktyka działania ludzi pokroju Tuska, Komorowskiego, Kopaczowej, Klicha czy Siemoniaka nie pozostawia żadnych złudzeń, co do ich prawdziwych intencji. W sferze polityki obronnej sprowadzały się one do nadmiernej redukcji stanu liczebnego polskiej armii, niezbyt udanej jej profesjonalizacji, zaniechania szkolenia rezerw, ogromnych zaniedbań w dziedzinie modernizacji technicznej oraz dokonywania cięć budżetowych kosztem wojska. Dlatego trudno cieszyć się z faktu, że na poprawę naszego bezpieczeństwa miały wpływ głównie pogarszająca się sytuacja międzynarodowa i oczekiwania sojuszników z NATO, zamiast przemyślanej, odpowiedzialnej i konsekwentnej polityki rządu. W tych okolicznościach nie może dziwić, że nawet „Plan modernizacji technicznej Sił Zbrojnych RP na lata 2013-2022” realizowany jest opieszale, a przetargi odbywają się często w atmosferze skandalu. Natomiast nie zawodzi bardzo kreatywna propaganda rządowa, która nawet niedociągnięcia i porażki w dziedzinie obronności stara się przekuć w sukcesy, w których blasku prezentują się politycy partii rządzących. Trzeba więc zadać pytanie: czy samą propagandą i nieszczerymi zapewnieniami decydentów jesteśmy w stanie zapewnić państwu i naszym obywatelom bezpieczeństwo?
Odpowiedź może być tylko jedna: bezpieczeństwo wymaga konkretnych działań i nakładów finansowych, a nie zabiegów propagandowych, ponieważ jest to kwestia najwyższej wagi, której nikt nie ma prawa wykorzystywać dla uzyskiwania doraźnych korzyści politycznych. Puste deklaracje i podniesienie ministra obrony narodowej do rangi wicepremiera nie mogą nas zwieść, bowiem obecna władza nigdy nie przywiązywała odpowiedniej wagi do bezpieczeństwa narodowego. Świadczą o tym chociażby PR-owskie zabiegi Donalda Tuska, który chcąc podkreślić swoje wątpliwe zasługi w sferze obronności i uśpić czujność opinii publicznej, przedstawił w 2013 r. podczas wizyty w bazie lotniczej w Łasku rządową koncepcję zwiększenia potencjału odstraszania polskiej armii. „Polskie kły”, bo takim terminem określono te plany, miałyby w założeniu pomysłodawców odstraszyć potencjalnych napastników od ataku na nasz kraj, a w domyśle zniechęcić Rosję do podejmowania wobec nas jakichkolwiek agresywnych kroków. Strategia nakreślona przez byłego premiera, który od dźwigania brzemienia odpowiedzialności za swoje dotychczasowe rządy wolał „emigrację” do Brukseli, nadal obowiązuje, a slogan „polskie kły” jest wciąż nadużywany przez czynniki rządowe. Warto się więc zastanowić nad tym: czy to, co prezentuje minister Siemoniak, jako „szpicę polskiego systemu odstraszania”, jest wystarczającym środkiem, aby zniechęcić Rosję do wrogich poczynań? Czy jest to tylko kolejny chwyt propagandowy służący podreperowaniu słabnącej pozycji rządu?
Z CZYM DO ODSTRASZANIA?
Ministerstwo Obrony Narodowej deklaruje, że głównymi elementami składowymi „polskich kłów” mają być rakiety manewrujące dla samolotów F-16, Nabrzeżny Dywizjon Rakietowy, bezzałogowe drony i Wojska Specjalne. Wymienia się także wyrzutnie artylerii rakietowej Homar oraz pociski manewrujące dalekiego zasięgu odpalane z nowych okrętów podwodnych, które mają być pozyskane w ramach programu Orka.
W pierwszym rzędzie wymieniane są taktyczne pociski manewrujące AGM-158A JASSM (Joint Air-to-Surface Standoff Missile), które mają być odpalane z samolotów F-16. Umowa podpisana 11 grudnia 2014 r. przewiduje pozyskanie 40 sztuk tych nowoczesnych pocisków klasy powietrze-ziemia wraz z niezbędnym pakietem logistycznym. Mają one zasięg ok. 370 km i mogą precyzyjnie uderzyć w cel głowicą bojową o wadze 450 kg, są także trudno wykrywalne dla radarów.
Kolejnym elementem jest Nabrzeżny Dywizjon Rakietowy (NDR) wyposażony w 48 norweskich rakiet NSM (Naval Strike Missile). W końcu ubiegłego roku zawarto umowę na zakup kolejnych 24 pocisków z wyrzutniami i pozostałym wyposażeniem koniecznym do utworzenia drugiego dywizjonu rakietowego, co doprowadziło do przekształcenia NDR w Morską Jednostkę Rakietową. NSM to bardzo nowoczesny przeciwokrętowy pocisk manewrujący, który może być również wykorzystany do zwalczania celów naziemnych i podobno właśnie te możliwości zdecydowały o zwiększeniu liczby rakiet i wyrzutni. NSM uzbrojony jest w głowicę bojową ważącą 125 kg i posiada nominalny zasięg ok. 180 km. Jednak faktyczna donośność pocisku uzależniona jest w praktyce od zasięgu systemów wykrywania, identyfikacji i śledzenia celów.
Strony: [ 1 ] [ 2 ] [ 3 ]