Czasy, w których założenia odnośnie państwa minimum traktowane były poważnie, odeszły do lamusa. Dziś, większość państw Europy to biurokratyczne, koszmarnie kosztowne molochy. Coraz trudniej jest rozeznać się w tym, na co i dlaczego wydatkowane są środki z naszych podatków oraz w jaki sposób przekłada się to na nasze życie. Życie ludzi, dla których i dzięki którym państwo istnieje i może funkcjonować.
Przeciętnego człowieka przejmują dreszcze na wieść o kwotach, które zarabiają niektórzy z przedstawicieli rządzącej oligarchii. Mam tu na myśli osoby piastujące wysokie stanowiska w zarządach wielkich spółek. W przypadku spółek prywatnych kwestia wynagrodzeń pracowników, jakimi są w istocie prezesi oraz zarząd, to ich sprawa i nic nam do tego, ale jeśli chodzi o spółki z udziałem Skarbu Państwa, to jest całkiem odmienna kwestia. Zadaniem tych spółek, w których zarządach zasiadają najróżniejsi ludzie, jest wypracowywanie możliwie wysokich dochodów. Zarówno prywatni udziałowcy, jak i budżet państwa, liczą na zyski, które one powinny wypracowywać. Niestety, zarządy tego typu firm często są przechowalniami dla partyjnych bonzów, którzy naszym kosztem zbijają prywatne fortuny.
Jak wynika z doniesień medialnych, w ubiegłym roku na utrzymanie swoich prezesów, dziesięć spółek z udziałem Skarbu Państwa, notowanych na Giełdzie, wydało około 18 mln zł. To kwota niebagatelna, zważywszy, że chodzi tylko o 10 osób, z których każda pobiera dniówkę w wysokości kilku tysięcy zł. To znacznie więcej, niż większość z nas zarabia przez cały miesiąc. Pomimo ustawy „kominowej”, mającej teoretycznie ograniczać dochody takich osób, są one nadal bardzo wysokie i kłują w oczy zwykłych ludzi, dla których zostanie milionerem po roku pracy, to czyste science fiction. Warto w tym kontekście pochylić się również nad zarobkami osób rządzących naszym państwem, które w porównaniu z uposażeniami prezesów spółek giełdowych są niskie.
Wynagrodzenia w sektorze prywatnym, co prawda, są nadal wyższe, jednak na dzień dzisiejszy różnica stała się nieznaczna. Zgodnie ze wspomnianą ustawą „kominową”, prezesi spółek Skarbu Państwa nie mogą zarobić w miesiącu więcej niż sześciokrotność przeciętnego wynagrodzenia w sektorze przedsiębiorstw. Na dzień dzisiejszy jest to około 25 tys. zł. Wydaje się, że to i tak dużo, jednak wziąwszy pod uwagę rozmaite metody obchodzenia tych przepisów, nijak się to ma do rzeczywistości. Tajne kontrakty menedżerskie, zatrudnianie się w podległych „spółkach córkach”, czy rejestrowanie działalności za granicą, to główne sposoby, aby zarabiać więcej.
Wygląda też na to, że ustawa „kominowa”, to zbyt wielkie utrudnienie dla funkcjonowania spółek państwowych. Dlatego Ministerstwo Skarbu planuje urynkowić dochody ich prezesów, aby przyciągnąć „najlepszych” fachowców. Ma to dać rękojmię zwiększenia dochodów przedsiębiorstw, a co za tym idzie dochodów budżetu państwa. Szykowane są też oczywiście pewne ograniczenia, jak: wprowadzenie jawności dochodów oraz pozbawienie prezesów prawa do gigantycznych odpraw, czemu akurat nie sposób nie przyklasnąć. Ważnym elementem, miałoby być także większe uzależnienie wynagrodzenia od wyników, co również może stanowić pewien pozytyw.
Niezależnie od tego, jak dalej potoczą się losy prezesów i zarządzanych przez nich spółek, zastanawia mnie jedno: Jak to możliwe, że w kraju, w którym sprawiedliwość społeczna jest wpisana do konstytucji, istnieją tak wielkie dysproporcje pomiędzy zarobkami ogółu społeczeństwa i wąskiej grupy uprzywilejowanych? Ktoś mógłby powiedzieć, że takie są prawa rynku i że to kwestia ponoszenia odpowiedzialności za zajmowane stanowisko. Jednak jakoś to do mnie nie przemawia. Żyjemy w czasach, w których kapitał przewartościowany jest względem pracy. Bezwartościowe z praktycznego punktu widzenia aktywa, znaczą więcej niż wytwórczość, a na giełdowych spekulacjach robi się ogromne pieniądze. Nie można niestety tego samego powiedzieć o uczciwej pracy, w której ludzie zarabiają grosze. Nie jestem zwolennikiem rządów proletariatu, jednak odchylenie w drugą stronę, w kierunku rządów oligarchii również mnie nie przekonuje.
Jakim cudem naturalna kolej rzeczy polegająca na tym, że pracując i wytwarzając różnorakie dobra, człowiek bogacił się w sposób społecznie użyteczny, została postawiona na głowie? W dzisiejszych czasach to nie praca i umiejętności warunkują dostatni byt, lecz spryt i przewaga informacyjna, która w świecie zdominowanym przez kapitał, odgrywa rolę zasadniczą. Amerykański sen dający się streścić określeniem „od zera do milionera” staje się mrzonką dla naiwnych. Mottem dzisiejszych czasów powinno być raczej „od milionera do miliardera”, bo coraz trudniej wzbogacić się bez posiadania na starcie odpowiedniego zaplecza.
Jednak nie ma się co rozwodzić nad milionami, w sytuacji, gdy zwykły człowiek ledwo wiąże koniec z końcem. Świat oszalał, a efekty jego szaleństwa widać gołym okiem, na co dzień pod każdą nieomal szerokością geograficzną. Olbrzymie różnice pomiędzy biednymi a bogatymi oraz tzw. klasa średnia, z punktu widzenia bogaczy z ledwością wyrastająca ponad poziom ubóstwa, to znak naszych czasów. Truizmem staje się przypominanie o większości światowych bogactw skupionych w rękach niewielkiej liczby osób, o wyzysku narodów przez ponadnarodowe korporacje, czy też o marionetkowości większości rządów, egzystujących na garnuszku finansowego establishmentu. To, na jakiej pozycji w tej układance znajduje się nasza Ojczyzna nie stanowi tajemnicy. Brednie o wielkim znaczeniu naszego kraju na arenie międzynarodowej, wygłaszają już tylko poplecznicy systemu kłamstwa i obłudy. Zakłamane media pompują każdą taką mrzonkę do granic absurdu, jeśli tylko jest to na rękę rządzącym, a ogłupiały naród obserwuje serwowaną im szopkę, łykając wszystko niczym stado pelikanów. Czasy mężów stanu odeszły w zapomnienie. W ich miejsce cichaczem wślizgnęły się indywidua pokroju biblijnych lichwiarzy, pasożytów, dla których nic nie jest święte, a jedynym życiowym wyznacznikiem jest mamona.
Jarosław Gryń
Fragment artykułu, który ukazał się w „Polskim Szańcu” 2/2015.