„Historię swoją piszcie sami, bo inaczej napiszą ją za was inni i źle”. Te słowa Józefa Piłsudskiego, pomimo upływu wielu lat są wciąż aktualne. Przypomnij sobie drogi Czytelniku pokrótce historię kłamstwa katyńskiego. Mocarstwa zachodnie, w imię bieżącej polityki, przyjęły narrację sowiecką, według której mordu na polskich oficerach dokonali Niemcy. Uczyniły tak, choć alianccy przywódcy doskonale wiedzieli, że była to zbrodnia Sowietów. Wszystko po to, aby nie drażnić „sojusznika”, nieważne jak bardzo był nieodpowiedni i zły. Gdy polskie ziemie opanowała na blisko pół wieku czerwona zaraza, prawda o Katyniu przekazywana była jedynie w sposób konspiracyjny, aby dopiero w wolnej Polsce zatriumfować. Wszystko dzięki naturalnej ludzkiej potrzebie dążenia do prawdy, ale także… potrzebie politycznej. Nie trzeba przypominać stosunku Polaków do Rosji na początku lat 90-tych. Ujawnienie i utrwalenie prawdy o Katyniu wpisywało się w polityczne potrzeby III RP. Nie jest dobrze, gdy do bieżącej polityki miesza się historię, ale o tym trochę później.
Istnieją na świecie ludzie, dla których historia Holokaustu jest fałszywa, bądź mocno przesadzona. Najbardziej znanym negacjonistą zagłady Żydów jest brytyjski historyk David Irving. Dla człowieka o zdrowych zmysłach zaprzeczanie Szoah, w świetle relacji i dokumentów wydaje się być szalone. Jest to tzw. kłamstwo oświęcimskie, którego elementem jest także przypisywanie Polakom winy za zagładę Żydów w Europie. Co chwilę spotykamy się w zachodniej prasie lub wypowiedziach tamtejszych polityków ze stwierdzeniem „polskie obozy zagłady”. Ten element kłamstwa oświęcimskiego od niedawna (przynajmniej teoretycznie) jest ścigany prawnie przez Rzeczpospolitą na całym świecie. Warto przyglądać się nowej polskiej władzy w kwestii osiągania sukcesów w tym aspekcie. Dlaczego przypisuje się nam zwierzęcą wręcz chęć mordowania Żydów? Uważam, że jest to spowodowane właśnie bieżącą potrzebą polityczną – chodzi o setki miliardów złotych odszkodowań za pozostawione w Polsce mienie żydowskie, do którego pretensje rości sobie Izrael. W naszym kraju istnieje system prawny umożliwiający odzyskiwanie mienia przodków, niezależnie od pochodzenia. Warunkiem jest udowodnienie swoich koneksji rodzinnych oraz dokumentów potwierdzających posiadanie przez przodków konkretnego majątku. W przypadku Żydów bywa to bardzo utrudnione ze względu na skalę dokonanego przez Niemców ludobójstwa. Izrael, jako państwo wszystkich Żydów, uważa, że ma prawo do majątku polskich obywateli pochodzenia żydowskiego, co jawnie kłóci się z interesem współczesnego Państwa Polskiego. Żydzi są bardzo pragmatycznym narodem i żądają po prostu pieniędzy. Kiedy tylko Republika Federalna Niemiec wypłaciła obiecane Izraelowi odszkodowanie, Niemcy w oczach Izraela stały się przyjacielem. Polska wstrzymując się od płacenia haraczu, jest ciągle szantażowana moralnie, co właśnie odbija się echem w słowach „polskie obozy zagłady”. Spotkałem się kiedyś z wypowiedzią amerykańskiego rabina, który wprost powiedział, że Polska przestanie być obarczana winą za Holokaust, jeśli zapłaci Żydom odszkodowania. Ot, cała tajemnica „polskiego wątku” kłamstwa oświęcimskiego.
To, że inne narody chcą narzucić Polsce swoją narrację historyczną jest zrozumiałe. Walczą po prostu o swoje interesy, czyli robią coś, co polskiej klasie politycznej, oderwanej od rzeczywistości i nieliczącej się z wolą suwerena w postaci Narodu Polskiego, jest zupełnie obce. Jak jednak podejść do sprawy, gdy polscy politycy nie tylko nie bronią polskiego interesu i prawdy historycznej, ale wręcz przeciwnie – ulegają presji innego państwa, przyjmują jego ordery i wmawiają swoim rodakom, że tak trzeba w imię przyjaźni, nazywając przy tym ludzi walczących o prawdę rosyjskimi agentami? Nazwałbym taką sytuację wprost – zdradą! Zarówno ja, jak i miliony potomków Kresowian czujemy się właśnie zdradzeni przez kolejne polskie rządy, które nie zrobiły nic, aby upamiętnić ofiary ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów na Kresach Wschodnich II Rzeczypospolitej. Ku ścisłości – ludobójstwo nazywamy wołyńskim, choć miało miejsce także w Małopolsce Wschodniej (woj. lwowskie, tarnopolskie, stanisławowskie), jak i w Małopolsce Zachodniej, na Polesiu i Lubelszczyźnie. Sytuacja analogiczna jak z ludobójstwem katyńskim – nazwa wzięła się od jednego z miejsc kaźni, choć było ich więcej. Wołyński rozdział ludobójstwa zdaje się być najokrutniejszy – stąd nazwa uwzględnia symbolicznie inne regiony.
Mamy do czynienia z paradoksalną sytuacją, gdy polscy politycy przykładają rękę do kłamstwa wołyńskiego, dotyczącego wcześniej wspomnianego ludobójstwa, którego to sami byliśmy ofiarą. Po raz kolejny przyczyną białej plamy w polskiej historii stała się polityka. Wmawia się nam ciągle, że Ukraina jest naszym przyjacielem i gwarantem naszej niepodległości oraz obrońcą przed rosyjską agresją. Wszystko to spuścizna federalistycznych koncepcji Piłsudskiego, które w dzisiejszych czasach są już anachronizmem, oraz myśli Giedroycia, chcącego prowadzić politykę przyjaźni i ustępstw bez względu na cenę. Zapominamy jednak, że nawet najsilniejsza Ukraina nie będzie mogła Polsce pomóc (o ile by chciała), gdyż Polska posiada wspólną granicę z Rosją i Białorusią, skąd może wyjść ewentualne uderzenie lądowe na nasz kraj. Ponadto warto wspomnieć o ogromnej przewadze militarnej i technologicznej strony rosyjskiej, dysponującej nowoczesnymi systemami rakietowymi, które z obwodu królewieckiego obejmują zasięgiem całą Polskę, a pociski rakietowe wystrzeliwane spod Moskwy są w stanie bez trudu przelecieć nad terytorium Ukrainy. Wspomniane wyżej argumenty wydają się być wystarczające, aby zaprzestać prowadzenia polityki na kolanach wobec Ukraińców.
Nie jestem przeciwnikiem polsko-ukraińskiej przyjaźni, wręcz przeciwnie – uważam, że dobre stosunki są w stanie przełożyć się na wymierne korzyści gospodarcze. Wymiana handlowa od zawsze jest źródłem bogactwa i rozwoju. Podstawą przyjaźni musi być jednak prawda i wzajemny szacunek, a ciężko o tym mówić w obecnych relacjach polsko-ukraińskich. Dzisiejsza Ukraina, jak każdy młody twór państwowy, szuka swojej tożsamości i bohaterów mogących scementować rozległe państwo, składające się z poróżnionych regionów, mających odmienną świadomość historyczną. Błędem jest jednak szukanie bohaterów wśród ludobójców i hitlerowskich kolaborantów. Nikomu nie trzeba chyba tego tłumaczyć. Polska powinna z całych sił walczyć z banderyzmem na Ukrainie z dwóch powodów. Pierwszym z nich jest szacunek dla Polaków, którzy zginęli w ludobójstwie wołyńskim oraz ich rodzin. Państwo Polskie musi chronić swoich obywateli! Po drugie – nikt nie chce mieć za wschodnią granicą kolejnego wrogiego państwa, a takim właśnie stanie się Ukraina rządzona przez neobanderowców. Już teraz spotykamy się z ukraińskimi roszczeniami terytorialnymi dotyczącymi Przemyśla i Rzeszowa. Dlatego hodowanie banderowskiej hydry i brak potępienia bestialskich mordów dokonanych przez UPA może tylko doprowadzić do powtórki z historii i kolejnej wojny.
Tymczasem marszałek Sejmu Marek Kuchciński spotkał się w Truskawcu (przedwojenne polskie uzdrowisko kresowe, gdzie ukraińscy nacjonaliści zamordowali Tadeusza Hołówkę – orędownika polsko-ukraińskiej ugody) ze swoim odpowiednikiem Andrijem Parubijem oraz synem głównego dowódcy UPA Romana Szuchewycza – Jurijem, po to, aby im obiecać, że Polska przed szczytem NATO nie podejmie żadnej uchwały potępiającej ludobójstwo wołyńskie. Zapewne lobbyści ukraińscy na całym świecie pracowali na trzy zmiany, aby nakłonić światowych przywódców do antypolskiego myślenia. Co uzyskujemy w zamian za wspomnianą deklarację? Nic! No może oprócz elementu humorystycznego, bo Parubij stwierdził, że ataman kozacki Sahajdaczny zdobył dla Polaków Moskwę, a niejaki Bezruczko dowodził Bitwą Warszawską w 1920 r.
Rafał Żak
Fragment artykułu, który ukazał się w „Polskim Szańcu” 2/2016